Beata i Paweł Pomykalscy
Że w tym momencie
Żyć mi przyszło w kraju nad Wisłą”
Grzegorz Tomczak
Przewodnik z pomysłem 
Specyficzne atrakcje 
   
 

  
    Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
  
Pięcioodcinkowy serial zatytułowany „Lato leśnych ludzi”, zrealizowany przez Władysława Ślesickiego, jest bardzo luźno oparty na motywach powieści Marii Rodziewiczówny pod tym samym tytułem, wydanej w 1920 roku. Scenarzysta i reżyser przeniósł akcję filmu do lat 80. XX wieku, dodał współczesne wątki i stworzone przez siebie postacie. Duch literackiego pierwowzoru ustąpił miejsca proekologicznym zapędom gorliwych obrońców środowiska naturalnego. Sensacyjne i uczuciowe perypetie bohaterów wkomponowanych w treść opowieści pisarki, nie przesłoniły piękna i bogactwa polskiej przyrody przedstawionego w filmowych kadrach zrealizowanych w Puszczy Białowieskiej i Augustowskiej. Szczególną pracę wykonał operator Ryszard Czerwiński, specjalizujący się w filmach przyrodniczych, z kunsztem i maestrią ukazujący pierwotną naturę nieskażoną przez człowieka.
Niedawna emisja serialu TVP „Lato leśnych ludzi” skłoniła mnie do sięgnięcia po oryginał Marii Rodziewiczówny. Za tę inspirację jestem telewizji bardzo wdzięczna. Ponowna lektura powieści, po wielu latach od pierwszych nad nią zachwytów, utwierdziła mnie w przekonaniu, iż pisarstwo autorki może zaspokoić moją tęsknotę do literatury pięknej i nienagannej polszczyzny. Zmęczona współczesnym bełkotem pseudopisarzy potrzebowałam wytchnienia w postaci czystego języka ojczystego. Wzruszyły mnie dawno nie używane słowa: wyraj, ruczaj, bezdnie. Oczarowały frazy: „szczodry do przeobfitości”, „dźwięk uderzył w ciszę”, „wywabił z wody złoto kaczeńców”. Wyobraziłam sobie „polanę wybrukowaną opalami rosy”, „trawę, jak tło kobierców” czy słońce ze „swą światłowładczą potęgą”.
 
Ridero - 2023
      Dziennik sieciowy Anny Mieszczanek czytałam
  swego czasu w odcinkach w tzw. mediach społecznościowych (czytaj
  Facebooku) zanim pojawiła się wersja drukowana zatytułowana
  „Powracanie ziemian”. Tę pozycję poprzedziła uważna lektura tej samej
  autorki pt. „Przedwojenni. Zawsze był jakiś dwór. Historia ziemian” . ziemian żyjących „z tą ogromną ojczyzną w sobie”, jak pisał
  Jeremi Przybora herbu Syrokomla, we wspomnieniach „Przymknięte oko opaczności”. Z tą samą ogromną ojczyzną rozpoczęło się Powracanie ziemian, o których w
  pięćdziesięciu tekstach opowiedziała Anna Mieszczanek. Dobrze się stało, że
  facebookowe posty postanowiła utrwalić w papierowej formie. Powstała
  książka uzupełniła treści zawarte w „Przedwojenni. Zawsze był jakiś dwór”, jednakże brakuje w niej ilustrujących fotografii (poza czterema ☹). 
Powracanie ziemian z niepamięci większości Polaków autorka przedstawiła w kilku zazębiających się obszarach: jako Dwory wrześniowe przyjmujące uchodźców i uciekinierów, wypędzonych z ojcowizny. Jako złożone głównie z ziemian konspiracyjne organizacje Uprawa, Tarcza, Opieka, wspierające akcje zbrojne ZWZ-AK oraz szeroką działalność podziemia. Przybliżyła okoliczności bezwzględnego wyrzucania dziedziców z ich majątków przez hitlerowskich i sowieckich okupantów, a w konsekwencji wojenne „wędrówki ludów” w poszukiwaniu dachu nad głową, sposobów zarobienia na życie czy na przetrwanie faszystowsko-bolszewickiej apokalipsy. Uświadomiła czytelnikom, jak wstrząsające były wojenne losy przedstawicieli elity naszego narodu, do których doprowadzili barbarzyńcy spod brunatnych i czerwonych sztandarów. Po tzw. wyzwoleniu byli ziemianie, jak ich teraz nazywano, podejmowali przeróżne próby organizowania sobie życia w komunistycznej rzeczywistości. Zajmowali jedynie słuszne stanowisko wobec zbrodniczego stanu wojennego, a po przełomie 1989 roku oczekiwali na zmiany, które przywróciłyby im zagrabione majątki…
      Zielonka Pasłęcka - wieś sołecka położona w
  województwie warmińsko-mazurskim, w powiecie elbląskim, w gminie Pasłęk. Nazwy
  miejscowości:
- Grünhagen     od 1483 do
  1945
- Wołyniec     od lipca 1945
-
  Zielonka Pruska od listopada 1946
- Zielonka Pasłęcka od
  sierpnia 1948
     Miejscowość została założona około
  roku 1483 i występowała dawniej pod nazwą Grunehayn. Obejmowała
  obszar 64 łanów, działała w niej również karczma. W 1543 roku Zielonka
  Pasłęcka była wsią kościelną zamieszkaną przez 28 chłopów, karczmarza i
  2 zagrodników. W czasie przemarszu wojsk szwedzkich w 1659 roku
  miejscowość została doszczętnie zniszczona. Jednak w 1774 roku miała
  już liczyć 358 mieszkańców. Wśród nich byli również Polacy. W 1882 roku
  uruchomiona została linia kolejowa, a w miejscowości wybudowano dworzec. Od
  1905 roku w Zielonce Pasłęckiej działała agentura pocztowa.
   
  W 1939 roku wieś liczyła 787 mieszkańców: 746 ewangelików i 22 katolików. W
  Zielonce działały dwie mleczarnie, gospody i stacje benzynowe. We wsi
  funkcjonowała trzyklasowa szkoła. Przed 1945 rokiem w miejscowości pracowało 6
  stolarzy, 2 cieśli, 2 piekarzy, 4 krawców, 2 kowali, rzeźnik oraz zegarmistrz.
  W Zielonce Pasłęckiej działała także szkoła rolnicza oraz
  księgarnia.
Wg
  http://encyklopedia.warmia.mazury.pl/index.php/Zielonka_Pasłęcka 
       W czerwcu, lipcu i sierpniu 1945 r. napłynęła do
  Grünhagen polska ludność wysiedlona z Wołynia, z miasta
  Rożyszcze nad rzeką Styr, z Ulanik, Tarnorudy i
  Kopaczówki. Dla upamiętnienia stron ojczystych wysiedleńcy nadali tej
  miejscowości nazwę Wołyniec. Latem 1946 r. Wołyniec otrzymał stałego
  duszpasterza w osobie pochodzącego z Przemyśla księdza Jana Karasia.
  Przystąpił on do dostosowania kościoła do kultu katolickiego, a ważnym
  wydarzeniem tego okresu była erekcja w dniu 27.03.1947 r.
  Drogi Krzyżowej, której obrazy zostały przywiezione z Wołynia. Gdy do
  Wołyńca przybyli pierwsi polscy mieszkańcy, było tu jeszcze ok. 100 Niemców.
  
    Okupująca teren dawnego powiatu pasłęckiego
  armia sowiecka rekwirowała żywność, zasiewy na polach oraz płody rolne,
  nie licząc się w ogóle z potrzebami miejscowej ludności. Notowano dosyć często
  morderstwa na tle rabunkowym. Pijaństwo żołnierzy
  sowieckich i „zabawy” przerażały, czego przykładem jest do dziś w Zielonce
  Pasłęckiej postrzelana „jak sito” część dawnej kościelnej chorągiewki
  wiatrowej, eksponowanej przed kościołem.
    23
  stycznia1945 r. sowieckie czołgi ostrzelały zablokowany na
  stacji kolejowej skład z uciekinierami i żołnierzami niemieckimi, w
  wyniku czego zginęło ponad 150 osób. Zostali oni pochowani w zbiorowej mogile
  niedaleko stacji.
Marginesy - 2023
Opis ze strony wydawcy – MARGINESY 2023 
  https://marginesy.com.pl/sklep/produkt/133801/ziemianki 
« Postępowe dobrodziejki czy strażniczki patriarchatu?

Szkoła w Nałęczowie, działająca w pierwszej połowie XX wieku, wpisuje się w ostatni rozdział historii polskiego ziemiaństwa. W prowadzonej przez ziemianki placówce nauczano kobiety z różnych klas – choć w założeniu przede wszystkim chłopki – fachowego prowadzenia gospodarstwa.
Marta Strzelecka rozmawia z rodzinami nauczycielek pracujących niegdyś w nałęczowskiej szkole oraz z dziećmi i krewnymi absolwentek, zgłębia archiwa, międzywojenną prasę, prace naukowe i zastanawia się, jak układały się relacje między ziemiankami i chłopkami i jakie znaczenie miały starania pań z dworów, by zbliżyć do siebie włościanki.
Ziemianki opisują, jak rozwijał się system edukacji kobiet w Polsce, jak zmieniało się postrzeganie roli pani domu, osoby wolnej i samodzielnej, oraz jak w ówczesnej rzeczywistości kobiety wspierały się wzajemnie. I jak dużo my, w kolejnych pokoleniach, możemy mieć wspólnego z tamtymi córkami, żonami, partnerkami czy kobietami wybierającymi życie bez mężczyzn.
Opowieść o dawnych podziałach klasowych i wyboistej drodze do emancypacji.
 
     
        Reprezentując Salonik Literacki Uniwersytetu dla
    Aktywnych w Ciechocinku zostałam laureatką Konkursu Literackiego Fundacji
    Gospodarczej Pro Europa i weszłam w posiadanie publikacji z limitowanej
    serii zatytułowanej "W ogrodzie wspomnień". Znalazły się w niej trzy teksty
    mojego autorstwa.
  
Życie zaczyna się po sześćdziesiątce, jeśli tylko zaprzyjaźnić się z nowymi technologiami łączności i pozyskiwania informacji oraz z mediami społecznościowymi. Wszystkie trzy niosą nietradycyjne możliwości poznawania świata i ludzi, a relacje nawiązywane w świecie wirtualnym nierzadko wpływają na realne sytuacje. Posłuchajcie…
 
       Na umówione spotkanie do Radoń jechałam z niepokojem,
  ale i nadzieją. Bardzo chciałam zobaczyć ukryty za wysokim drewnianym
  ogrodzeniem, położony wśród starodrzewu, biały stylowy dwór. Przez otwartą na
  oścież bramę wjechałam długą aleją aż do okrągłego gazonu i zaparkowałam auto
  nieopodal. Urzekły mnie dobiegające z potężnych koron drzew śpiewy ptaków i
  delikatne zapachy mieszaniny kwiatów, krzewów, ziół i świeżo ściętej trawy.
  Skierowałam się ku głównemu wejściu do dworu, gdzie rozegrała się scena znana
  mi z literackich opisów i filmowych kadrów. Otworzyły się drzwi, z których
  wyszła właścicielka domostwa rozkładając ramiona w powitalnym zapraszającym
  geście, a zza niej wybiegły trzy wielkie psiska przyjaźnie merdające ogonami.
  Poczułam się, jak długo oczekiwany, znamienity gość, którego należy przyjmować
  ze wszelkimi honorami. I to skądinąd przyjemne wrażenie towarzyszyło mi do
  samego końca wizyty. Pani Beata okazała się przesympatyczną gospodynią, która
  chętnie oprowadziła mnie po reprezentacyjnych pomieszczeniach: bibliotece,
  gabinecie, jadalni, kuchni i salonie, gdzie przy filiżance herbaty i
  własnoręcznie upieczonym cieście opowiedziała najnowszą historię swojego domu.
  
    Trwająca kilkanaście lat odbudowa zdewastowanego
  zabytku i urządzanie wnętrz w stylu ziemiańskiej siedziby pochłonęły mnóstwo
  pieniędzy, wymagały ogromu pracy oraz niepostrzeżenie wprowadziły w dorosłość
  dzieci właścicieli. Renowacja przyniosła satysfakcjonujący efekt końcowy,
  który cieszył wszystkich i który, podziwiałam dzięki uprzejmości Pani Beaty.
  Gdy moja wizyta zbliżała się ku końcowi, gospodyni podarowała mi książkę
  swojego autorstwa, opowiadającą historię dworu i jego mieszkańców,
  zastrzegając, bym ją przeczytała przed datą 24 października. Dlaczego? – dziś
  już wiem…
    A oto ta historia. We dworze funkcjonującym
  zgodnie z naturą i porami roku, na początku lat trzydziestych XX wieku,
  urodziła się Janeczka, a później jej brat Stefanek. Bawili się na schodach
  wejściowych, gonili ukochane wyżły, karmili wiecznie głodne kury, pływali
  łódką po stawie, robili zabawki na choinkę. Nawet wtedy, gdy dookoła wrzała
  totalna wojna, a dwór stał się przystanią dla uciekinierów z położonej
  niedaleko stolicy, gdzie właśnie upadło Powstanie. Wysiedleńcy pomagali w
  jesiennych pracach w gospodarstwie i w działającej nieustannie fabryce
  marmolady. Profesor uniwersytetu pan Kowalczyk zadbał o edukację rodzeństwa, a
  aktorka Teatru Powszechnego urządzała żywe sceny, w których występowali i
  goście, i gospodarze. Jeden z uchodźców, artysta-malarz Frydrysiak odwdzięczał
  się za gościnę obrazami – wizerunkami posiadłości i portretami gospodarzy i
  ich dzieci. Tutejsi i przybysze trwali tak niepewni jutra i oczekujący
  najgorszego. A ono przyszło z zupełnie innej strony i niespodziewanie uderzyło
  w bezbronną jasnowłosą istotkę.
Dwunastoletnia Janeczka chorowała tylko
  trzy dni. Zmarła 24 października 1944 roku.
    To właśnie
  ta DATA. 
 
Fundacja Sąsiedzi – 2019
   
Teresa Zaniewska napisała na wstępie, że 
      „Pałace i dwory to Rzeczpospolita odchodząca w przeszłość.
  Gdy patrzymy na fotografie wykonane ręką i okiem Katarzyny i Jerzego
  Samusików, to czujemy ślady jej obecności w każdym obrazie, geście, zapachu,
  szumie drzew, poruszeniu gałązek. I wydaje się nam, że powietrze zachowało
  jeszcze jej kształt, ale nie pozostało już nic z bogactwa i urody zachodzącego
  słońca. Nadszedł zmierzch. I chociaż życia domowego już nie ma, to Święty Wiąz
  na Podlasiu, podobnie jak na Żmudzi Dewajtis, szumi swą pieśń o sile trwania.
  Przetrwać to jednak nie tylko przeżyć, ale i odnieść zwycięstwo.”
   
  Podlasie jako historyczna kraina Polski, w publikacji Katarzyny i Jerzego
  Samusików, sięga od północy po Supraśl, Białystok i Choroszcz, a na południu
  po Radzyń Podlaski, Horodyszcze i Czemierniki. Położenie ponad pięćdziesięciu
  miejscowości, w których ocalały „Pałace Podlasia”, przedstawiono na mapkach
  znajdujących się na wyklejkach książki. Alfabetycznie ułożone rozdziały
  zawierają charakterystyki rezydencji, a w nich opowiadają o historii i
  architekturze obiektów, prezentują jego wnętrza z licznymi pomieszczeniami,
  przybliżają cechy założenia pałacowo-parkowego wraz z najbliższym otoczeniem i
  zabudowaniami folwarcznymi. Interesujące teksty uzupełniono licznymi
  fotografiami wykonanymi przez autorów tego albumowego wydawnictwa. 
        Dużo miejsca poświęcono kolejnym właścicielom pałaców,
    członkom arystokratycznych rodów – Czartoryskich, Radziwiłłów, Branickich,
    Lubomirskich, Sapiehów, Krasińskich, a nawet loży masońskiej. Bywali w ich
    majątkach znamienici goście, m.in. Zygmunt III Waza, Stanisław August
    Poniatowski, Ignacy Krasicki, Jan Ursyn Niemcewicz, Maria Dąbrowska, Zofia
    Nałkowska itd. 
    Większość właścicieli rezydencji z
    uwagi na swą patriotyczną działalność traciła swe dobra za przyczyną
    popowstaniowych konfiskat. Skutkowało to częstymi zmianami przypadkowych
    posiadaczy budowli, nieprzywiązanych do rodowych siedzib. Część z pałaców,
    wielokrotnie niszczona i odbudowywana po kolejnych wojennych pożogach, nigdy
    nie odzyskała dawnego wielkopańskiego blasku. Po II wojnie światowej
    odebrane prawowitym właścicielom, użytkowane przez PGR-y (na biura i
    mieszkania robotników), szkoły, ośrodki zdrowia albo porzucone i opustoszałe
    ulegały powolnej dewastacji, a niejednokrotnie unicestwieniu. Tylko bardzo
    nieliczne zabytkowe obiekty ocalały wbrew wszelkim historycznym
    przeciwnościom i obecnie mieszczą muzea, centra konferencyjne, hotele,
    uczelnie lub pozostają w prywatnych rękach. Są i takie budowle, które w
    dalszym ciągu pozostają bezpańskie i chylą się ku upadkowi.
  
 
  
  
     HELION 2019
  
    
  
        «Gdyby nie panna Henrietta z
      Machowej koło Pilzna, inna by mogła być treść „Pana Tadeusza” Mickiewicza.
      Literatura światowa i teatr nie miałyby Arthura Millera, gdyby pewien
      żydowski chłopiec nie ruszył samotnie za ocean z Radomyśla Wielkiego. Czy
      wystawione by było „Wesele” Wyspiańskiego, gdyby nie ród
      Pawlikowskich z Medyki? Historie opisane przez Barbarę Gaweł w książce „Krajobraz po życiu”
      pokazują, jak wiele ważnych rzeczy się tu wydarzyło, jak wielu
      niebanalnych ludzi przeszło przez naszą, podkarpacką ziemię, jak niezwykły
      przebieg mogą przybrać historie, które zaczynają się zupełnie nijako. I
      jak czasem przypadek sprawia wywinąć się losowi lub dać początek zupełnie
      nowej historii. A może nie przypadek, tylko przeznaczenie?
    Ta książka to opowieści o ludziach, którzy kiedyś
    tu żyli. Przez ich niezwykłe historie przebijają się bohaterowie drugiego
    planu – podkarpackie miasta, miasteczka i wioski. Czasem to ktoś z tej
    biednej
    Galicji dokonywał rzeczy niezwykłych gdzieś daleko, czasem niezwykłe historie
    działy się tutaj. A jeszcze innym razem ktoś po prostu tu tylko umarł lub
    się urodził. W książce Barbary Gaweł „Krajobraz po życiu. Śladami Galicji. Opowieści o ludziach i miejscach”, która wciąga czytelnika od pierwszej strony, odnajdziemy wszystko –
    miłość, romanse, zdrady, śmierć, zbrodnie, genialne wynalazki, wielki świat
    gwiazd, odjazdy i powroty. I to wszystko prawdziwe, to historie ludzi z krwi
    i kości. A w dodatku nasze, galicyjskie, podkarpackie. To, że nasze
    Podkarpacie to ziemia urodzajna, wiemy od dawna. Barbara Gaweł w swojej
    książce, która ukazała się w kończącym się roku, pokazuje, że ta ziemia
    rodziła ludzi, których historie miały wpływ na losy innych, by nie
    powiedzieć górnolotnie, nierzadko na losy świata.
  
Weźmy choćby taki Radomyśl Wielki w powiecie mieleckim, w którym ma swój początek historia z jednego z reportaży zamieszczonych w książce. To właśnie w tym małym miasteczku przyszedł na świat Izydor Miller, syn Samuela, żydowskiego krawca. Chłopiec, którego rodzice, a jako jedynego z siedmiorga dzieci, nie wzięli w podróż do Ameryki. Po kilku miesiącach wuj, który się nim zajął, powiesił tabliczkę na szyję dziecka i wysłał za ocean. Po trzech tygodniach mały Izydor dotarł do brzegu w Nowym Jorku i dołączył do rodziny. Choć do końca był analfabetą, jego syn – Arthur Miller stał się najwybitniejszym dramatopisarzem i mężem Marylin Monroe, która bardzo polubiła teścia i nawet po rozstaniu z mężem utrzymywała z nim kontakt. Czuła, że łączy ich tożsamość losu, historia odtrąconych dzieci. Dzięki temu niepiśmienny chłopak z Radomyśla, który pod pokładem, w ścisku i smrodzie, płynął, by dołączyć do rodziny gościł potem na urodzinach u prezydenta Kennedy'ego. Gdyby został w Radomyślu, prawdopodobnie podzieliłby los innych Żydów – zginąłby z rąk Niemców. Tak jak jego wuj, który się nim opiekował po wyjeździe rodziców. Takich opowieści w publikacji jest dużo więcej.
 
Prószyński i S-ka - 2021
       Autorka, podróżniczka i zdobywczyni gór wysokich, swą
  publikacją oddała hołd wspinającym się w Tatrach kobietom. „Miejsce kobiet jest na szczycie” stwierdziła górnolotnie próbując udowodnić tę tezę na niemal trzystu
  stronach książki z kilkudziesięcioma fotografiami. Trudne początki
  kobiecego taternictwa wiązały się z pokonywaniem przez pionierki wspinaczki
  nie tylko fizycznych ograniczeń, ale i
  społecznych stereotypów. Taternictwo postrzegane było jako typowo męska domena, w której
  niechętnie widziano kobiety. Nieliczne, najodważniejsze, zdeterminowane
  osiągały tatrzańskie szczyty ogromnym wysiłkiem, a nawet brawurą, niekiedy
  prowadzącą do śmierci.  
    Przełom XX i XXI wieku,
  co prawda, ograniczył w świecie górskich sportów dyskryminację ze
  względu na płeć, ale jej nie wyeliminował. W dalszym ciągu kobiety w górach
  muszą się bardziej starać, wykazywać i udowadniać, że potrafią zdobywać
  najtrudniejsze szczyty i drogi. Mimo tego spotykają się z
  protekcjonalnym stosunkiem do siebie, a nawet z
  szowinistycznymi postawami i seksistowską pogardą. Wszystkie te
  przesłanki doprowadziły Agatę Komosa-Styczeń do manifestowania swych
  feministycznych poglądów akcentujących niezadowolenie z powodu braku
  równouprawnienia płci także w górach wysokich. 
       Retrospekcyjna część książki opowiada o
  romantycznym taternictwie z pełną obsługą przewodnicką, kulinarną, noclegową,
  muzyczną itp., gdy ruchy pań jeszcze krępowały przysłowiowe już
  krynoliny. Porzucenie ich na rzecz wygodnych pumpów stanowiło
  impuls do aktywnego i samodzielnego zdobywania tatrzańskich szczytów przez
  płeć piękną spragnioną spektakularnych wyczynów. Lista przedwojennych
  kolekcjonerek szczytów i tatrzańskich orlic jest bardzo długa. Podczas
  II wojny światowej część z nich wykorzystywała swe wyjątkowe umiejętności w
  walce z okupantami – działały jako kurierki przeprowadzając ludzi i
  przenosząc ładunki na drugą stronę Tatr.
    Po
  zakończeniu wojny „dziewczyny szturmem wracają na szlaki” i następuje
  era łojantek, zdobywających najtrudniejsze trasy tatrzańskie także zimowe.
  Znajomość rzemiosła wspinaczkowego pozwala im konkurować z mężczyznami
  i walczyć z ich uprzedzeniami do płci pięknej. Ważne miejsce zajmują tu
  speleolożki kryjące się w podziemnych czeluściach. Pojawia się wiele
  wspaniałych nazwisk, ale królowa jest tylko jedna, chociaż została na
  zawsze w innych górach niż Tatry –
  Wanda Rutkiewicz!
    Dzisiejsze wspinaczki nie ograniczają się do
  eksploracji Tatr, zdobywają wszystkie góry świata jednocześnie
  pracując i spełniając się w macierzyństwie. „Twarde jak skała”, wykształcone, przeszkolone taternicko, w dalszym ciągu mówią, jak trudno
  być kobietą w górach, która musi się „przekopać, przeorać, pobić, pokrzyczeć…”, aby uzyskać aprobatę męskiego środowiska.